O MOIM GADULSTWIE…

O MOIM GADULSTWIE…

Nooo… lubię gadać, to fakt. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jakie mam słowotoki
Lubię pogadać do kogoś. Ważne, żeby mieć do kogo. Ważne też, żeby nie gadać głupot… oj, mam nadzieję, ze tego unikam!
Słowotoki mam również pisemne. Lubię dzielić się przemyśleniami, jakąś wiedzą, obserwacjami. Ogólnie… lubię ludzi  fajnie, prawda? To genialne uczucie!
Ostatnio rozgaduję się tutaj. Słowa lecą, lecą, czasem trudno jest je zatrzymać… miłego czytania zatem! O ile będzie się Wam chciało, ale – nieważne ile masz publiczności. Zawsze rób to, co robisz najlepiej jak potrafisz!

Dobrego dnia!!! Niech Szmoc będzie z Tobą!
(Kto wie z czego to?)

 

O MOIM MAGICZNYM GDAŃSKU

O MOIM MAGICZNYM GDAŃSKU

Po koncercie, jaki zagrałam na Międzynarodowym Dniu Jogi ( pisałam o nim w jednym z poprzednich postów) zostałam zaproszona na obiad. Pierwszy dzień lata przywitał nas deszczowo, choć słońcu czasem udawało się przebić przez pokrywy chmur – było wtedy naprawdę ciepło i przyjemnie, prawdziwie odczuwało się lato. Po ostatnich chłodach i jednocześnie suszy ludzie z przyjemnością witali to wilgotne ciepło. Uradowana z deszczu ziemia odwdzięczała się soczystym zapachem, zieleń się wyostrzyła, zniknęła szarość i wszędobylski kurz. Zrobiło się pięknie, a przejrzyste powietrze z łatwością wnikało do płuc. Z przyjemnością przyjęłam zaproszenie. Byłam zmęczona po słabo przespanej nocy, po intensywnym dniu, po koncercie, który przysporzył mi mnóstwo emocji. Uznałam, że zasłużyłam na odpoczynek, na dobry obiad w znakomitym towarzystwie córki i jej chłopaka, na rozkoszowanie się gdańską Starówką. Tak.
Pojechaliśmy w dwa auta.
Po koncertach zazwyczaj mam bardzo wyostrzone zmysły, intuicję…
Bardzo lubię Gdańsk. Mogę powiedzieć, że się tu wychowywałam, mam mnóstwo wspomnień z dzieciństwa. Choć z natury jestem Gdynianką, identyfikuję się również z Gdańskiem. Sporo podróżowałam po Europie, widziałam wiele mniej lub bardziej zadbanych miast i ich starówek i uważam, że nasza gdańska jest jedną z najpiękniejszych. Wspaniałe dziedzictwo. Przyjeżdżam tu dość często, w różnych sprawach – interesy, rozrywka. Za każdym razem Gdańsk skłania mnie do przemyśleń. Wczoraj uderzyła mnie pewna myśl… Z wnętrza… Miasto do mnie przemówiło. Przejeżdżałam nieco opustoszałą ze względu na deszcz ulicą Rajską. Przy wejściu do kościoła świętej Katarzyny stał wózek używany przez przewodników do pokazywania miasta turystom. Normalna rzecz, pełno tego w całej Europie, a także tu w Gdańsku, nawet w Sopocie już widziałam takie. Jednak ten widok sprawił, że poczułam ogromne przytłoczenie, rezygnację i zmęczenie miasta. Zmęczenie turystami, którzy bezmyślnie, bez opamiętania biegają od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, byle jak najwięcej zobaczyć w jak najkrótszym czasie. I ten wózek był dla mnie takim symbolem tej powierzchowności wrażeń. Dopiero początek sezonu, a miasto już ma dość. Poczułam jego pragnienie spokoju, normalności, zatrzymania. Pragnienie życia. Pełną piersią! A tu – impreza za imprezą, wszyscy biegiem gdzieś z kościoła do ratusza, pędem trzeba „zaliczyć” Żuraw i kilka muzeów, wieczorem obowiązkowo do knajpy… A gdzie czas na zatrzymanie? Na kontemplowanie urody tego wszystkiego, co nas otacza, wspaniałości? Na refleksję? Na radość, że tu jestem? TU?

Dość długo szukałam miejsca parkingowego. Deszcz się wzmagał, miałam nadzieję, że mam parasol gdzieś na wierzchu, tym bardziej, że parking, który znalazłam dzielił spory dystans od umówionej restauracji na Długim Targu. Po drodze już była spora ulewa. Lato pierwszego dnia przywitało nas mokro, urządziło nam taki śmingus dyngus. A co sobie Natura będzie żałować, niech sobie ludzie nie myślą! Niech wiedzą, kto tu rządzi! Na szczęście było ciepło. I miałam parasol, uff!
Szybkim krokiem przeszłam przez jakieś podwórko, potem niemal pustą ulicą Szeroką i całkiem opustoszałą Piwną, jedynym człowiekiem, którego tam spotkałam był opatulony szczelnie przeciwdeszczową kurtką naganiacz. Pomimo deszczu odznaczał się dobrym humorem, był bardzo pogodny, zaczepił mnie czy nie chciałabym ukryć się w knajpce dla której pracuje, ale ja już przecież byłam umówiona. Chwilkę porozmawialiśmy, bo był taki sympatyczny, a potem pobiegłam dalej, bo deszcz, choć już dobrze lało – wciąż się zmagał, a moje baleriny były już całkiem przemoczone. Z życzliwymi uśmiechami życzyliśmy sobie ciepła i dobrej pogody, i każde poszło w swoją stronę. Na chwilkę się jeszcze obróciłam i obserwowałam plecy tego samotnie spacerującego człowieka, zastanowiłam się nad tym czy się schowa, czy może ma zakaz… Praca naganiacza nie jest wdzięczną pracą. Już nawet sama nazwa nasuwa niezbyt fajne skojarzenia. Taki człowiek spotyka się z tyloma odmowami, często z arogancją i nieuprzejmością… wydaje się, że trzeba mieć przy tej pracy duży dystans do siebie i grubą skórę, przez którą nie przebije się chamstwo innych ludzi oraz nie dopadną wątpliwości na swój własny temat… ucieszyłam się, że poświęciłam temu panu chwilkę rozmowy, wyraźnie tego potrzebował – pogadać, odezwać się do kogoś, nie przeszkadzało mu zupełnie, że idę gdzie indziej, nawet sam z siebie pokazał mi, dokąd mam iść, choć ja wiedziałam, ale widziałam, ze doskwierała mu chyba samotność. Piwna rzeczywiście wydawała się przygnębiająca w tej ulewie.

Udało mi się dotrzeć do restauracji tuż przed kulminacją ulewy. Potoki wody płynęły z nieba, światło było dość ostre, gdyż gdzieniegdzie były dziury w chmurach i słońce się przez te szpary przebijało. Szłam pewnym krokiem, uśmiechnięta, co wzbudzało zdumienie wśród ludzi stających pod parasolami w ogródku restauracyjnym, ale przecież miałam parasol! A dzień taki piękny! Piękny był ten rozświetlony słońcem deszcz! Ciepły! Cudownie było! Ta niesamowita ulewa trwała chyba z godzinę. Niebo poczęstowało nas nawet gradem! Na szczęście wcześniej dotarłam do umówionego miejsca! Siedzieliśmy w ogródku i musieliśmy krzyczeć do siebie, żeby usłyszeć, co mówimy. Atmosfera była wspaniała! Ludzie rozweseleni wspólną ucieczką przed deszczem nawiązywali ze sobą kontakt, wzrokowy, werbalny, wydaje się, że wraz z tą ulewą puściły jakieś tamy między ludźmi, nastąpiła jakaś ogólna ulga… było głośno i wesoło! A po deszczu… rozstąpiły się chmury. Wyjrzało słońce, palące. Szybko wysuszyło potoki płynące Długim Targiem. Ukazało miasto czyste, mieniące się milionami wszędobylskich kropli… Neptun, król mórz i niewątpliwie Gdańska dumnie się prezentował w blasku promieni słonecznych odbitych w okrywającej go rosie. Kropelki zwisały dosłownie zewsząd, z ogrodzenia otaczającego fontannę, z dachów, parasoli, gzymsów, światło odbijało się od mokrej nawierzchni, od mokrych domów… oślepiało i zachwycało, szczególnie, że w oddali za Złotą Bramą kłębiły się jeszcze groźne, grafitowe chmurzyska.

Sporo ludzi zwabionych błękitem nieba wyległo już na ulicę, ponownie rozbrzmiewały na niej gwar rozmów, czyjeś nawoływania, muzyka, pojawiły się stoiska, przedtem w pośpiechu schowane przed deszczem. Nasyceni pysznym obiadem i wesołą atmosferą klubu postanowiliśmy się przejść, nacieszyć się tymi niezwykłymi widokami, grą świateł, roziskrzoną, powracającą do życia ulicą.
Poszliśmy w stronę Zielonej Bramy, w sumie żadne z nas nie wiedziało, czemu. Po prostu w tamtą stronę poniosły nas nogi. A może przyciągnęła nas piękna gitarowa muzyka, każde z nas ceni sobie dobre granie, a tu niewątpliwie na takie natrafiliśmy. Gitarzysta, otoczony sporą już grupką gapiów grał jakąś nieznaną mi melodię. Gitara podłączona do przenośnego głośnika brzmiała bardzo ciepło i nienachalnie, jej dźwięki były cudowną ilustracją do sceny, jaka się tam rozgrywała, a była jakby dopełnieniem podeszczowej magii. Wiadomo – słońce i deszcz zwiastują tęczę. A tu… w scenerii biliardów rozszczepiających światło słońca, ozdabiających wszystko kropli majestatycznym, spokojnym, jakby spowolnionym krokiem tańczyła dziewczyna, o miłych dla oka, raczej krągłych kształtach, przyjemnie się na nią patrzyło. Poruszała się pewnie, choć bardzo wyważonym ruchem. W dłoniach trzymała dwie różdżki. Wyglądała jak wróżka! I rzeczywiście czarowała… pomiędzy różdżkami w specjalny sposób przywiązane były długie sznurki, które ostrożnie zamaczała w niewielkim wiaderku stojącym przed nią, potem ostrożnie robiła krok, lub dwa do tyłu, dzięki czemu wyczarowywała… ogromne bańki mydlane! Stałam tam dłuższą chwilę, z zachwytem chłonęłam chwilę i jej magię, blaski, tęcze….. magiczny Gdańsk….

Wracając później do domu myślałam o tym dziwnym wrażeniu zmęczonego miasta. Po ulewie jęk udręczenia jakby zelżał, czyżby ziemia odetchnęła? Mury miasta zostały obmyte nie tylko z kurzu? Sama wiele razy błogosławię orzeźwiający prysznic, może miasto też tego właśnie potrzebowało? A może chciało pokazać, że można się zatrzymać, może chciało przytrzymać ludzi tam, gdzie byli, żeby się rozejrzeli uważniej, żeby zaczęli widzieć i być? Czy taką lekcję chciało nam dać? Ilu ludzi z niej skorzystało? Ilu ludzi uradowała letnia ulewa?
Takie – i mnóstwo innych – pytania sobie zadawałam w drodze powrotnej. I zobaczyłam tęczę na wysokości stoczni. Znak od miasta, że wszystko będzie dobrze? Uśmiechnęłam się do siebie – ja odebrałam lekcję. Lekcję od miasta, od Natury, od ludzi, których po drodze spotkałam.

O KONCERCIE NA DNIU JOGI

Napisane dzień po koncercie:

Wczorajszy dzień, 21 czerwca Anno Domini 2015 był dla mnie szczególny. Jeszcze jeden początek – oprócz początku lata i paru innych. Pierwszy raz po długim czasie zagrałam koncert! To była duża, naprawdę duża impreza. Ogólnoświatowa! Serio! Międzynarodowy Dzień Jogi w Trójmieście.
Odbyło się wiele różnych zajęć jogi, które prowadziło wielu świetnych nauczycieli jogi, wykładowców, na zajęcia przybyło mnóstwo chętnych, którzy mogli przebierać w bogatej ofercie, masa wspaniałych spotkań, czasem po latach

Spełnieniem marzeń artysty jest publiczność, która po koncercie pokazuje wyrazy uznania. Przyznaję, ogarnęło mnie cudowne uczucie, kiedy ludzie mówili mi po koncercie, że cieszą się, że mogą mnie znów słuchać, że mogą uczestniczyć w tej magii, którą tworzę. Wielka radość dla mnie! I wzruszenie! Wspaniałe tym bardziej, że o to mi przecież chodzi – żeby słuchacze poczuli magię, zatracili się na chwilkę, odcięli od codziennych trosk, żeby wyszli z koncertu jakby z zaczarowanej krainy, z innego wymiaru! Pragnę, by wyszli szczęśliwi, a przynajmniej zadowoleni…

Wczorajszy koncert był bardzo udany. Tak sądzę
Pomimo, że miałam niesamowicie mało czasu na rozstawienie instrumentów, co było frustrujące i popełniłam w tym temacie wczoraj, dzięki córce oraz jej chłopakowi swoje prywatne mistrzostwo świata. Mało było czasu na nagłośnienie –właściwie Patryk nagłaśniał, a ja już ten czas wykorzystywałam, na meritum, czyli wprowadzenie publiczności w to, co miało się zdarzyć i już granie – dzięki Patryk, nagłośnienie super! Dziękuję Swamiemu Karmayogi Saraswati za wspólną subtelną grę. Dziękuję Marlenie Kotas – organizatorce, za to, że mnie zaprosiła! Mam nadzieję, że jesteś zadowolona! Dziękuję wszystkim, którzy przyszli mnie posłuchać, wiem, że sporo osób czekało na mój koncert. Nie wyobrażacie sobie, jaka to radość mieć taką fantastyczną widownię… Emotikon heart Emotikon heart Emotikon heart Emotikon heart Emotikon heart Emotikon heart

Mam nadzieję, że niedługo zobaczymy się na kolejnych koncertach…

 

O UMYŚLE ZEN…

A właściwie zagadka. Proszę o odpowiedzi! Nagroda? To – czego być może doświadczycie  czyli nagroda bezcenna!
Nasz umysł pracuje wciąż i wciąż… umysł zen, to umysł czysty. Wolny. Od czego? Od myśli. Każdy, kto kiedykolwiek próbował medytacji wie, jak trudno czasem jest uspokoić głowę, nie koncentrować się za wszelką cenę, uwolnić się od myśli… medytacja, to wspaniale narzędzie. Ale niektórzy myślą sobie – to nie dla mnie, na to (czyli na oczyszczenie umysłu) trzeba lat praktyki, medytowania… czy aby na pewno?
A co się stanie, jeśli zadasz sobie pytanie: JAKA BĘDZIE MOJA NASTĘPNA MYŚL?
obserwuj…..

O NIEOCZEKIWANEJ WOLNOŚCI…

O NIEOCZEKIWANEJ WOLNOŚCI…

Taka to się stała wczoraj sytuacja przypadkowa. Zupełnym przypadkiem.
Otóż.
Jest przecież lato, upały po 25-30 stopni. Pięknie po prostu! Marzenie! Tak się niefortunnie złożyło, że wyszłam z domu z samego rana, noc miałam wyjątkowo nieprzespaną (złapałam jakieś 2 godziny), dzień był męczący, bo mnóstwo – zadaniowy, a w powietrzu wisiała burza, zresztą pewnie przez nią nie mogłam spać. Pod wieczór byłam padnięta. Wracając do domu zadzwoniłam do najmłodszego dziecka, żeby zebrało manatki, pojedziemy na plażę, na bulwar, fundniemy sobie lody jakieś może, kolację gdzieś, gofry… a dziecko nie i nie. Chce zostać w domu i już. Nigdzie nie chce iść. Ewentualnie, jakby można było wykąpać się, ale nie można, bo przecież te dziadowskie sinice…Konsekwentnie i z uporem odmawiało. Nie pomagały prośby, namawianie, tłumaczenie, przekupstwo. Było mi przykro… i ogarniała mnie frustracja, poczucie winy – cały boży dzień dziecko siedziało samo w domu. Niby wiem, że niby lubi. Nie ma wtedy nad głową matki, która ciągle coś tam chce, zamartwia się… a tysiąc telefonów w ciągu dnia można przeżyć (konkretnie trzy…)
Jechałam więc tak sobie drogą i zastanawiałam się co zrobić. Międliłam w sobie uczucia i myśli – nieposkromione pragnienie pójścia na plażę, wywietrzenia się, zrelaksowania, poczucie winy, obowiązku wobec dziecka, uczucia zranionej matki, która chce nieba dziecku przychylić, cały dzień myślała o tym ,że biedne dziecko samo w domu siedzi, zamiast korzystać z lata, urażonej matki… Tak, tak! Dziecko mi wyrasta, chce się ode mnie uwolnić, jak może! JAK? I jak tu żyć? co robić???
Świadomość tego, że to normalne, że dzieci są u nas w gościnie, że wyrastają, potrzebują też być z dala od matki, że mają swoje potrzeby – nie pomagała.
I co? Z bólem skierowałam swoje auto w stronę domu. Żeby dziecko nie siedziało samo. Już, już porzucałam swoje marzenie o spacerze po plaży, odetchnięciu!….
Klik!
Klik!
Klik!
Halo! Jest tam kto? Te, matka! A ty nie możesz aby iść SAMA na ten spacer??? Coś się stanie? Świat się zawali, czy coś?
Skoro dziecko nie chce, to nie, no trudno, zrobiłaś wszystko, żeby je przekonać, a ono się upiera- jego sprawa! Ale to nie znaczy, że TY nie masz zrobić tego, na co masz ochotę! Dziecko sobie radzi. Jest bezpieczne! Szoruj na plażę! Co będziesz robić w dusznym domu? Sprzątać? Mogłabyś coś namalować, albo napisać, ale jesteś taka zmęczona…
Te kliknięcia były cudowne! Nie powiem, szarpały mną jeszcze różne…. co ja tam będę wymieniać, szarpało i tyle. Ale pomknęłam na tę plaże. Z myślami o ironii tej sytuacji, o jej paradoksie! Zdziwiona tym, co się stało.
DZIECKO, KTÓRE CHCIAŁO SIĘ UWOLNIĆ OD MATKI, UWOLNIŁO MATKĘ!
DZIĘKUJĘ CI DZIECKO.
I wiecie co? Poszłam na gofra. Umazałam się cukrem pudrem. Łaziłam na boso po ulicy, potem spacerowałam sobie po plaży, moczyłam nogi i przeskakiwałam ze śmiechem przez fale wieczornego przyboju, ludzie patrzeli, ale co z tego? Było mi dobrze! Kontemplowałam radość uwolnienia, radość dziecka w sobie Emotikon smile śmiałam się na głos, biegałam zygzakiem po plaży, bo akurat taką czułam potrzebę, szurałam w piasku koleiny, robiłam zdjęcia, rozmawiałam z obcymi ludźmi rozbawionymi moim małym szaleństwem, bo robiłam rzeczy, które zwykle robią dzieci, a oni nie mogli się nadziwić! Tylko, że to nie szaleństwo! To RADOŚĆ ŻYCIA! Uwolnienie od kawałka poczucia obowiązku, jakiś balast zrzucony (nie dziecko, żeby nie było, nadal dam się za nie pokroić, jak za wszystkie moje dzieci!)! Czułam się lżejsza, jakieś grube cumy zostały odcięte…
Robiłam to, co JA chciałam! W tym danym momencie!
Po deszczu (deszcz przeczekałam w Del Mar na herbatce) zrobiłam na plaży serce – dla siebie, dla mojej ukochanej plaży, dla moich dzieci, dla Was, którzy może łaskawie to czytają Emotikon smile przyłapałam się na tym, ze robiłam je w wielkim skupieniu, z wytkniętym językiem i śpiewając NIEOKREŚLONE COŚ pod nosem, za to radosne. Dziecko byłam! Dziecko jestem! Jeeeee! Co za fantastyczne, naturalne, spontaniczne uczucie!
Też powinniście tego doświadczyć!
Potem poszłam na ogromne lody. Pyyyyszne! O smaku serka mascarpone i słonego karmelu. Odkrycie wczorajsze na Skwerze Kościuszki. Lodziarnia „Sucre Naturalne Lody” – niewtajemniczonych informuję, że to Serce Gdyni. Ta wielka litera to przypadek, ale niech zostanie. Tzn. Skwer jest Sercem Gdyni, nie lodziarnia! Właściwie stoi przy Al. Jana Pawła II, ale raczej to miejsce kojarzone jest jako Skwer Kościuszki. Kiedyś w tym miejscu była woda…. hm…
Mam szczęście, że mieszkam w Gdyni… Emotikon wink
Pomknęłam z tymi lodami, na boso zresztą, bo podeszczowy piach z plaży ciągle się kleił do stóp, pomimo, że próbowałam się umyć w kałuży (!!!), na ławkę, a tu niespodzianka! Mokro! Aaaaajaaaaj…. No tak, ale gapa ze mnie, przecież lało…. No… i co z tego? Usiadłam! Ciepło jest, przecież wyschnę…. i lizałam te lody, jak dziecko. I kiwałam giczołami. I śpiewałam sobie pod nosem.
Ależ było mi dobrze! Pomimo ogromnego zmęczenia późno wróciłam do domu…

Dziękuję Ci dziecko!
Co prawda, nadal wolałabym, żebyś ze mną poszło i jadło te pyszne lody, chodziło na boso, skakało przez fale itd, ale dziękuję Ci, że chcąc uwolnić się ode mnie – uwolniłoś mnie Emotikon smile

PS.: dziecko poszło ze mną na plażę, czy raczej ja z dzieckiem, następnego dnia fajnie było!

Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.