utworzone przez Magdalena Pfeifer | lut 14, 2019 | Aktualności, Kilka Słów o...
Zerwij owoc z Drzewa Miłości!
Oby Przyniosło Wam szczęście! To moja Walentynka dla Ciebie.
Dla każdego z Was. Przede wszystkim dla tych jednak, którzy nie mają pary.
Walentynki to jeden z
najtrudniejszych dni w roku. Sztucznie
rozdmuchany przez komercję, tak naprawdę
wpędza w stres całe rzesze ludzi. Wszyscy czują się w ten czy inny sposób
zobligowani do obchodzenia Walentynek. Teoretycznie powinien to być czas
spijania sobie z dzióbków, tulenia się, gorących wyznań i gorącego seksu. A w
praktyce? W praktyce jest stres. Ci co nie mają pary przeżywają to bardzo. W
tym czasie (podobnie jak w okresie świąt Bożego
Narodzenia) podobno wzrasta ilość samobójstw. Piszę „podobno” bo nie sprawdzałam
statystyk, ale byłam kiedyś singielką, do tego singielką z dziećmi byłam i na
słodkie Walentynki nie miałam szans. Oj,
jak mi było smutno!!! Okres okołowalentynkowy przyprawiał mnie o mdłości. A
wtedy to święto dopiero nieśmiało wchodziło na polskie salony. A teraz??? Nie wyobrażam sobie!
Za to wyobrażam sobie, że ktoś może czuć się nie wart miłości, a skoro tak,
to nie warto żyć. Walentynki są wszędzie
– musisz je obchodzić, bo jak nie, to
coś z Tobą jest nie tak. Guzik prawda. Wszystko z Tobą jest TAK. Pamiętaj
o tym. Nie jest Ci potrzebna druga połówka, byś poczuł/a się całością. Po
prostu jesteś całością!
W parach też wygląda to różnie. Pół biedy, jak oboje na to
czekają. Kiedy jest zgodność. Ale bywa, że randka jest wymuszona, BO SĄ
WALENTYNKI i tak trzeba. Nie trzeba.
Przypominam, że na randki można w innym
czasie chodzić, najlepiej wtedy, kiedy oboje tego pragną, mają na to ochotę, czas
i zdrowie. Ja osobiście nie lubię chodzić po knajpach czy nawet do kina tego
dnia, bo są tłuuuuumy. A wokół pary – bardziej
lub mniej szczęśliwe, a nawet skrępowane, czy zirytowane. Ludzie, którzy coś próbują zrobić w kwestii
miłości. Z naciskiem na „coś” – po omacku
– może będzie dobrze. Przeważnie na siłę, a to rzadko wychodzi dobrze, bo
miłość nie lubi sztuczności ani wymuszania.
Oczywiście można wykorzystać Walentynki! Do czego? No, cóż,
dla nieśmiałych bywa to dogodny moment
do tego, żeby się zdeklarować z uczuciami. Zrobić wyznanie,
nawet anonimowo – zresztą taki był zamysł święta, o ile wiem, właśnie te anonimowe
wyznania… Dla innych to pretekst do
zerwania. To dopiero bywa nieszczęście!!! Bez żartów! Idziesz na randkę, myślisz,
że chłop może się wreszcie oświadczy, a on owszem oświadcza, ale że to koniec. Szok. Kurtyna. Zapraszasz „swoją”
kobietę na randkę, czasem wieloletnią
żonę, a ona ci mówi na randce, że już
dłużej nie może i złożyła pozew
rozwodowy/zrywa z tobą. W normalny dzień takie wieści to walnięcie jak obuchem
w głowę, a w święto miłości?… A macie
pojęcie ile par się wtedy kłóci? Właśnie z powodu Walentynek i tego, co ze
sobą niosą, oczekiwań? To też jest pokłosie „słodkiego” święta.
Owszem, Walentynki można wykorzystać nawet i do dobrej
wspólnej zabawy, co polecam! Polecam zbiórki przyjacielskie. Polecam kochać
książki (jak to robi moja koleżanka, której imienia nie wymienię, ale ona wie,
ze to o niej), zwierzęta lub cokolwiek
innego. Najbardziej jednak polecam KOCHAĆ SIEBIE!!! Doceń siebie, zrób SOBIE
przyjemność! Powiedz SOBIE – jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie! –
Bo chyba tak właśnie jest, prawda?
Także ja osobiście mam bardzo ambiwalentne odczucia. Jak we
wszystkim – i w tym święcie jest sporo dobrego i sporo złego, bo nic nie jest na wskroś dobre ani na wskroś złe. Tylko może czas nie ten…
Ważne jest, by budować swoje własne poczucie wartości, tak,
by takie święta nas nie dotykały,
gdy jesteśmy samotni (albo chociaż dotykały mniej) oraz, żebyśmy mieli odwagę pójść na randkę w innym czasie.
Warto wykorzystać to święto w taki zwyczajny sposób –
okazywać więcej serdeczności dla siebie innych ludzi. Zauważać ich i doceniać.
Tak, róbmy to na co dzień! Ale tego dnia szczególnie. Bo może „zrobisz
komuś dzień” 😊))) bo może uśmiech w stronę zmęczonej pani
ekspedientki zrobi jej przyjemność ogromną (może właśnie ktoś z nią zerwał,
albo zwyczajnie nie przyniósł kwiatów, a czekała), a gburowaty kierowca może trochę
odtaja i będzie milszy (może to jego obrona, bo czuje się nie wart ludzkiej uwagi,
miłości). Bo to wszystko ze strachu, proszę Państwa. Że nikt nas nie zauważy,
nie pokocha, czy choćby nie polubi. Dlatego zauważajmy się i bądźmy
serdeczni 😊
Tak, sądzę że SERDECZNOŚĆ, to słowo kluczowe.
Pewnie dlatego przyśniło mi się to bajkowe drzewo, Drzewo Miłości, bym mogła je Wam pokazać, abyście mogli zrywać z niego jego owoce. Bez obaw. Wystarczy dla wszystkich! Zasługujesz na miłość, tak jak wszyscy. Zasługujesz, by kochać siebie.
A jeśli masz ochotę stać sie właścicielem tej bajkowej pełnej energii akwareli, to zapraszam do sklepu https://www.magdalenapfeiferarts.com/produkt/drzewo-milosci-akwarela/
utworzone przez Magdalena Pfeifer | sty 2, 2019 | Aktualności, Subiektywnie o...
To nie jest recenzja. To pełen eufemizmów i wykrzykników opis moich bardzo subiektywnych, czyli de facto bardzo nieobiektywnych wrażeń z fantastycznego przedstawienia w Operze Bałtyckiej, które obejrzałam w minionego Sylwestra. Bo jakże mogę być obiektywna, kiedy piszę o teatrze, w którym jeszcze niedawno byłam zatrudniona (teatrze, nie przedstawieniu), z pracy ludzi, z którymi jeszcze niedawno pracowałam? Nie da się. I nawet nie będę próbowała. W związku z tym to będzie bardzo nieobiektywna… recenzja – jednak? Bo tak sobie koncypuję, że skoro portal trójmiasto.pl może nazywać recenzjami to, co wypisuje na łamach tego portalu pan R., to ja chyba też mogę tak nazwać mój utwór? Nawet, jeśli niektórzy nazwą to grafomaństwem? Któż mi zabroni? Przynajmniej mam jako takie pojęcie o tym, co się wiąże z pracą w teatrze… jakby się tak zastanowić, to chyba po kilkunastu latach pracy mogę powiedzieć, że coś wiem. A jak się tak jeszcze zastanowić, to jakże można obsmarowywać koleżanki artystki i kolegów artystów??? Nie wypada po prostu! Poza tym artyści to takie stworzenia, które żywią się aplauzem, pochwałami i dzięki temu rozkwitają! I nie ma to nic wspólnego z rosnącym ego, przynajmniej nie zawsze, ale taka jest po prostu natura artysty, trzeba chwalić, podtrzymywać na duchu ( chwaleniem), bo wtedy artyści wiedzą, że to co robią ma sens i bardziej im się chce! I więcej mają radości z tworzenia dla nas sztuki! Obsmarowywanie lub traktowanie ich zdawkowo, jest daleko idącym i niepożądanym nietaktem. Już lepiej wówczas nic nie mówić. A ja zapragnęłam mówić, bo mi się podobało! Oj, i to jak!
Podobało mi się już od w pierwszych taktów uwertury – urzekł mnie sposób gry Orkiestry! „Kandyd” Leonarda Bernsteina jest bardzo interesującym, ale chyba dość niełatwym utworem muzycznym – w sumie nie wiem, czy to musical, czy operetka, a wierzcie mi, sporo w nim pułapek muzycznych. Niewinnie brzmiących, ale wymagających kunsztu i wirtuozerii, a przede wszystkim ogromnego wyczucia, by ta lekka muzyka, pachnąca momentami prześmiewczością i cyrkiem, nie została zagrana zbyt ciężko i groteskowo. Przez dwa sezony Opera Bałtycka pozbawiona została rzetelnego ogrodnika, jakim powinien być dyrektor artystyczny/dyrygent. Brak stałości w prowadzącej zespół naszej Orkiestry ręce, zmieniający się dyrygenci, a przede wszystkim stan zagrożenia w jakim żyli muzycy sprawiał, że niestety poziom muzyczny orkiestry spadał. Tak to się dzieje, niestety, kiedy się nie dba o artystów i uważa za bandę darmozjadów. Marnieją… I oto stał się cud. Ci sami muzycy, na których padały oskarżenia, że są nierobami, że nie mają talentu i co w ogóle robią w tym zawodzie (zaczerpnęłam te słowa z mojej wstrząśniętej pamięci komentarzy czytanych przeze mnie jeszcze na początku 2018 roku na różnych forach), ci sami muzycy grają teraz „Kandyda” naprawdę świetnie! Nie słyszałam naszej Orkiestry jakieś pół roku. Ostatni raz na koncercie na pożegnanie sezonu – w czerwcu. Od września dyrektorem artystycznym i dyrygentem w Operze został Jose Maria Florencio. I cztery miesiące wystarczyły, by maestro swoją bardzo wymagającą ręką, ale ręką kochającą muzykę skierował tę orkiestrę na drogę na szczyt. Sprawił, że dokładnie ci sami ludzie – źle traktowani przez poprzednią dyrekcję, nierozumiani przez władze i wyzywani przez internautów, ale i pana R. z trójmiasto.pl i jego niesprawiedliwe i politycznie niepoprawne, w ogóle zbyt polityczne „recenzje” – już w pierwszych taktach uwertury potrafią zagrać tak, że ja siedziałam na brzegu krzesła, zasłuchana, bo… bo po prostu byłam wzruszona, że potrafią tak pięknie! Znowu! Bo to już kiedyś było i to wcale nie tak dawno! Wiem, że pracują bez wytchnienia, bo u maestro Florencio tak jest. U niego nie ma nic na pół gwizdka. Zawsze trzeba dać z siebie wszystko, sam też zawsze pracuje na 100 procent. Ale efekty są fenomenalne! Musicie pójść na to przedstawienie chociażby z powodu muzyki i orkiestry! By posłuchać wyrównanego i subtelnego brzmienia smyczków, a dęciaki?! Zarówno blacha jak i drewno: co za barwa! Pewna i głęboka! Perkusja? Rewelacja – słychać, ale nie ma w niej wulgarności, o którą łatwo, jak mi się wydaje w „Kandydzie”. Całość gry zespołu jest wyrównana i w odpowiednich proporcjach. I grają po prostu z życiem i pasją, to słychać! Na osobne słowo zasługuje flet piccolo, który miał – przynajmniej w uwerturze kilka popisowych momentów, flecistka Anna Ekielska, ma naprawdę co robić, a gra znakomicie! Brawo!
Cieszy mnie to, bo
znam możliwości naszej Orkiestry i ogólnie naszych zespołów i oto nadchodzą,
tłuste lata, oby! Oby tak dalej!
Maestro Florencio – oxalá o melhor!
Samo przedstawienie jest po prostu
świetne! Jeśli mieliście okazję zobaczyć zdjęcia, które obiecują sporo i
poczuliście się zachęceni – nie zastanawiajcie się, tylko idźcie oglądać!
A propos oglądania – od czego by
tu zacząć… Kolor. KOLOR! Jeeeeest! Piękne kolory w całym przedstawieniu!
Scenografia i kostiumy przemyślane, każdy detal. Bardzo prostymi teatralnymi, w
sumie już może trochę nawet staromodnymi trikami teatralnymi osiągnięto… no
cóż, ja jestem oczarowana! „Kandyd” jest przedstawioną w zabawny (można się
śmiać i to sporo, zresztą gorąco zachęcam, nie wstydźcie się!) ale i nieco melancholijny sposób opowieścią filozoficzną
o miłości i wierze w ludzi (nie będę wam opowiadać, bo napiszę książkę, a nie o to chodzi –
zajrzyjcie po prostu na stronę Opery Bałtyckiej i tam poczytajcie opis – przy
okazji kupowania biletów). A ja powiem tak – świetna bajka dla dorosłych!
Oczywiście z morałem. Ja jestem oczarowana – samo libretto i partytura jest
zabawne, ale w takich utworach łatwo o zgubienie dobrego smaku, o zrobienie
zbyt grubej kreski i nałożenie zbyt
dużej ilości różu na policzki. A tu –
powiew świeżości. Balans między groteską
i dobrym smakiem. Na tle prostoty ten kolor, który ja uwielbiam i elegancki przepych. Otóż nie
znajdziecie zbyt wielu dekoracji na
scenie. Scena i kulisy są w odcieniach gustownej szarości. Osobiście nie
przepadam za tym kolorem, ale doceniam jej walory w tworzeniu tła i właśnie
elegancji – tu spełnia swoje zadanie znakomicie. Jasno – szare kulisy i
podłoga, a w tle, jako główna dekoracja, cymes – okrągły… obraz? Bulaj? Szeroka
brązowa, okrągła rama, a w środku
starodawne, czarno – białe ryciny, wypożyczone zresztą z Muzeum Narodowego w
Gdańsku. Ryciny zmieniają się w miarę snucia opowieści, poruszają się – ja
osobiście dzięki temu czułam jakbym oglądała ten świat przez lunetę, troszkę
jak podglądacz, ale jednocześnie jak odkrywca. Było to fascynujące, gdyż dawało
to wrażenie, że biorę udział w
odkrywaniu światów, po których wędruje tytułowy Kandyd.
Dekorację stanowią też Balet i Chór. O co mam troszkę pretensję do pani Reżyser, ale tylko troszkę, bo nie wstydziła się przyznać w wywiadzie, że ustawiała tak wielką ilość artystów pierwszy raz, a ja wiem, że to niełatwe zadanie – tak więc pani Reżyser i tak spisała się znakomicie. I doceniam wyznanie. Chętnie dodałabym Chórowi trochę więcej ruchu, nie wiem, zadań aktorskich – zespół jest dużo na scenie, ale jest bardzo statyczny, a momentami nawet oratoryjny, jak to określił mój znajomy… choć, jak się tak zastanowić, to może ta statyczność miała spełniać zadanie podobne do szarości? Tam, gdzie moje koleżanki i koledzy mogli się wykazać grą aktorską, zrobili to profesjonalnie i z ekspresją! Gratuluję solistycznych ról aktorskich, talentów komicznych – jestem z Was dumna! Widać, że czerpiecie z gry dużo satysfakcji! Ale jak wiadomo Chór to nie tylko tło dla solistów ( o których za chwilę), ale przede wszystkim śpiew. No i powiem Wam… Nie zawiedziecie się! Pani Kierownik Chóru włożyła dużo pracy w przygotowanie zespołu, a pod spojrzeniem maestra Florencjo tenże rozkwitł, nabrał barw wokalnych, znów nabrał finezji i brzmienia. Śpiewają piękne, wyrównane piana, a forte brzmią dostojnie, pomimo, że obecnie skład chóru jest dużo mniejszy. W poprzednim sezonie jeszcze przy poprzedniej dyrekcji zespół stracił kilkoro doświadczonych śpiewaków i to niestety słychać, ale pozostali śpiewają z radością, w skupieniu, z dobrą dykcją, świetnie przygotowani, zaangażowani na sto procent – znam ich dobrze i wiem na co ich stać. Wiem też co oznacza śpiewanie pod ręką dyrektora Florencio. To jest nieustanne uważanie, by dać z siebie to, co najlepsze i najpiękniejsze. I w ”Kandydzie” artyści Chóru Opery Bałtyckiej pokazują… jak powinien brzmieć chór! Libretto jest bardzo wymagające, również w partii chóru – nagłe skoki interwałowe, szybkie tempa, zmiany dynamiki – wszystko to zaśpiewne jest świetnie, niemal perfekcyjnie! To mój macierzysty zespół – tu jestem więc najbardziej nieobiektywna – ale jestem wzruszona, że jest znów w Operze pozycja, w której koleżanki i koledzy mogą wykazać się swoim kunsztem i warsztatem!
Cieszę się również, że obecna Dyrekcja jest za utrzymywaniem
stałych zespołów zamiast zespołów kontraktowych do czego dążyła poprzednia władza
– taka polityka gwarantuje rozwój zarówno ich członkom jak i Teatrowi.
Wracając do spektaklu – bardzo dobrze też wywiązują się z roli tła: białe schludne bluzeczki i szare obfite spódnice, w których fałdach światło sobie radośnie igra u pań, a u panów białe koszule i szare spodnie, a w scenie w Eldorado złote. Chór nie rzuca się w oczy, ale odczuwa się jego obecność, nadaje ona wielu scenom znaczenia – obecność gawiedzi, prostego szarego ludu. Oratoryjność, o której pisałam wcześniej wynika z ustawienia zbyt często artystów w rzędach, przodem do sceny. Na szczęście poziom wokalny i muzyka to rekompensują. I jest dużo, dużo chóru na scenie!
Zespół Baletu – choć stosunkowo nowy i złożony głównie z bardzo młodych artystów, to z przyjemnością dostrzegłam kilka osób z dawnego zespołu, wspierających młodszych koleżanki i kolegów swoim talentem i doświadczeniem. Jak wspomniałam wcześniej, również Balet stanowił tło dla wydarzeń. Byli ruchomym elementem scenografii, a wywiązywali się z tego z ogromnym wdziękiem i pięknym ruchem wykształconych klasycznie tancerzy – bardzo mi tego brakowało, bo – choć doceniam współczesny taniec, to klasyczna sztuka baletowa i związany z tym kanon ruchu, nieodmiennie wywołuje we mnie wrażenie lekkości i piękna, elegancji, finezji… ta gracja porusza we mnie coś… zachwyca. Artyści Baletu nie bardzo mieli okazję wykazać się wirtuozerią tańca, nie było tu scen typowo baletowych, tak jak mogłoby się tego oczekiwać, ale swoje zadania wypełnili pięknym, miękkim, a jednocześnie eleganckim ruchem scenicznym. To niesamowite, jak wojna może być przedstawiona jednocześnie groteskowo i elegancko. Jak zabawne podskoki w wykonaniu tancerza klasycznego zachwycają lekkością i są fikuśne, a nie nieporadne i karykaturalne. Jak pięknie można umierać i omdlewać. Podoba mi się ten spokojny, wyważony, jakby falujący ruch sceniczny, płynność, jaką nadaje, brak frenetyczności, za to mnóstwo elegancji – patrzy się na tancerzy po prostu z ogromną przyjemnością. Jest wysmakowana naturalność, nie ma przerysowania.
Kolej na to, bym opowiedziała Wam o głównych bohaterach, czyli solistach. Otóż w okoliczności opowieści wprowadza nas i całość spina Narrator – przyjemna bardzo, nienachalna i nienarzucająca się postać o bardzo miłym tembrze głosu, choć, przykro mi to mówić, o nieco zamazanej, zbyt codzienną mową pachnącej dykcji. Być może to sprawka mikroportu, który potrafi rozleniwić – a może aktor był nie do końca dysponowany, wszak i tak się zdarza? Mimo to jest to postać nawet nieco intrygująca, do tego dystyngowana, choć bez niepotrzebnego zadęcia – po prostu sympatyczny człowiek opowiadający nam ciekawą historię. W główną i tytułową rolę Kandyda wcielił się Jacek Laszczkowski – swoją partię śpiewa z wielkim uczuciem, bardzo to cenne. Słuchałam go i oglądałam z ogromnym zainteresowaniem i uwagą. Jego nieco musicalowa emisja głosu brzmiała tu niezwykle subtelnie, a pożegnanie ukochanej Kunegundy bardzo mnie wzruszyło. Zresztą brawa za tę scene należą się również dla pani Reżyser, scena jest po prostu piękna! Pokazuje nam też osobowość Kandyda – naiwnego i raczej nie do końca rozgarniętego człowieka, ogarniętego rozpacza po stracie ukochanej.
Każdy z Solistów wykazał się kunsztem i talentem aktorskim. Każdy z nich sprawdza się w roli komicznej. Z przyjemnością słuchałam tych naprawdę pięknych głosów, niektórych nie znałam, ale ich właściciele są bardzo utalentowani i godni zapamiętania. Dykcja u wszystkich w partiach mówionych (po polsku) bardzo dobra, a w śpiewanych (po angielsku) wystarczająca, a jak wcześniej wspominałam, trudności i pułapek również wokalnych kompozytor nie pożałował. To bardzo wymagający materiał. Na szczególną uwagę zasługuje partia Kunegundy i sopran koloraturowy artystki Joanny Moskowicz – soczysty i mocny i w dolnej i w górnej tesyturze, wyrównany, świetne i sprawne koloratury, a wysokie trzymane dźwięki (D trzykreślne? A może nawet E?) zaparły mi dech. Każdy dźwięk wyśpiewany jak trzeba – naprawdę to bardzo sprawna śpiewaczka, jestem pod wrażeniem! A ma dziewczyna co śpiewać! I tu znów brawa dla Reżyserki – scena Kunegundy z koralami – komiczny majstersztyk!
Pani Joanna Cortes, którą podziwiam nieodmiennie i od lat, wystąpiła w roli doświadczonej przez życie Staruszki – nie dość, że zaśpiewała wspaniale – lekko i z właściwą jej gracją, to miała okazję pokazać swój talent komiczny – sprawiła, że śmiałam się do łez! Tomasz Rak jest w świetnej kondycji wokalnej, bardzo lubię jego miły baryton i komediowe zacięcie sceniczne – Tomek dobrze czuje się w takich rolach i gra je bardzo dobrze! A ja lubię go w takich rolach, bo jest w nich naturalny, emanuje prostotą i ciepłem. Artur Janda, którego nie znałam, zrobił na mnie wrażenie pięknym, głębokim bas barytonem, kulturalnym bardzo śpiewem, świetną dykcją i gustowną interpretacją nadętego Panglossa i śmiesznego Kakambo – bardzo się cieszę że mogłam go poznać, również osobiście, bo tak się złożyło, że mieliśmy okazję złożyć sobie życzenia – w kontakcie osobistym okazuje się również być bardzo szarmancki szarmanckością naturalną.
Na dobre słowo zasługuje również
śliczna i zalotna Pakita, w którą wcieliła się Maria Antkowiak dysponująca sopranem
o ciepłej okrągłej barwie, a także tenor Maciej Gwizdała , który wcielił się w
kilka postaci. Ich role może są drugoplanowe, ale ważne i – co tu dużo mówić – świetnie
zagrane i zaśpiewane!
Na zakończenie wrócę do
scenografii i kostiumów, a także reżyserii. Mam nadzieję, że scena w Eldorado
przejdzie do historii teatru! Jest po prostu zjawiskowa! Ja będę ją długo
wspominać… Złote słońce, złota wprawiana w falowanie przez tancerzy tkanina
rozesłana na calusieńkiej scenie, rety, jakie to daje cudowne wrażenie – i te
światła!!! I tłum w czapkach ze złotej folii. I znów „rycinowy” papierowy balon
z gondolą trzymany przez jednego z tancerzy jako wisienka na torcie –
wzdychałam z zachwytu jak dziecko! Cudowna scena! Przepych godny „Aidy” –
osiągnięty prostymi środkami, a wrażenie niesamowite! Cudowna kraina! Można?
Można! A światła nie tylko w tej scenie lecz w całym przedstawieniu światła
„robią” TO!
Kostiumy Solistów tez
zasługują na pochwałę – na tle szarości
– kolorowe, barokowe – plusze, tafty, falbany, peruki! Szczególnie przyciągają
uwagę postaci Baronostwa odgrywane przez artystów Chóru, wyjątkowo komiczne,
pojawiające się na krótko na scenie, ale zapadające w pamięć. Widziałam z
bliska buty Baronowej – warto się przyjrzeć! Godny uwagi detal. Powrót do
klasyki, ta barokowość i jednocześnie surowość środków stworzyły nastrój bajki.
Bowiem to wszystko razem, wraz z zespołami tworzącymi sceny wydarzeń i ich
ruchem, oraz użyciem tych nielicznych – nazwę to – gadżetów scenicznych utrzymanych
w prostocie czarno-białych dawnych rycin, a także proste triki, jak zmiany
nakryć głów przez chór, czy rekwizyty w postaci masek „weneckich”, lub morze z ludzi przez które
płynie „rycinowa” papierowa łódeczka, lub specyficzne zataczanie się bohaterów,
każe widzowi używać wyobraźni, ale też naprowadza i nadaje kierunek. Każe podglądać świat
pokazany na scenie przez kółko lunety w tle (lub bulaj statku). Nic nie jest tu
oczywiste, a dokładnie wiadomo o co
chodzi. Wszystko razem tworzy wartką i zabawną, a jednak melancholijną filozoficzną opowieść podróżniczą
pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i absurdalnych przygód bohaterów.
Wszystko zagrane i zaśpiewane z
umiarem i dyskretnie prześmiewczo, bez wulgarności, nawet tych kilka yyyyy, wyraźniejszych słów,
które padły ze sceny, padły z niej słusznie i we właściwych momentach, będąc
szczyptą cajenne w tym trochę gorzkim a trochę cynamonowym świecie -zaskakując
i rozśmieszając publiczność.
Tak więc jeśli chcecie się dobrze i kulturalnie zabawić i
jednocześnie zrelaksować oraz doświadczyć teatru w teatrze – z radością
zapraszam do Opery Bałtyckiej na „Kandyda” Leonarda Bernsteina!
Obsada, którą miałam zaszczyt oglądać:
Kandyd – Jacek Laszczkowski
Kunegunda – Joanna Moskowicz
Pangloss / Kakambo – Artur Janda
Maksymilian / Kapitan – Tomasz Rak
Pakita – Maria Antkowiak
Vanderdendur / Gubernator / Rakoczy – Maciej Gwizdała
Staruszka – Joanna Cortes
Wolter – Przemysław Bluszcz