Po koncercie, jaki zagrałam na Międzynarodowym Dniu Jogi ( pisałam o nim w jednym z poprzednich postów) zostałam zaproszona na obiad. Pierwszy dzień lata przywitał nas deszczowo, choć słońcu czasem udawało się przebić przez pokrywy chmur – było wtedy naprawdę ciepło i przyjemnie, prawdziwie odczuwało się lato. Po ostatnich chłodach i jednocześnie suszy ludzie z przyjemnością witali to wilgotne ciepło. Uradowana z deszczu ziemia odwdzięczała się soczystym zapachem, zieleń się wyostrzyła, zniknęła szarość i wszędobylski kurz. Zrobiło się pięknie, a przejrzyste powietrze z łatwością wnikało do płuc. Z przyjemnością przyjęłam zaproszenie. Byłam zmęczona po słabo przespanej nocy, po intensywnym dniu, po koncercie, który przysporzył mi mnóstwo emocji. Uznałam, że zasłużyłam na odpoczynek, na dobry obiad w znakomitym towarzystwie córki i jej chłopaka, na rozkoszowanie się gdańską Starówką. Tak.
Pojechaliśmy w dwa auta.
Po koncertach zazwyczaj mam bardzo wyostrzone zmysły, intuicję…
Bardzo lubię Gdańsk. Mogę powiedzieć, że się tu wychowywałam, mam mnóstwo wspomnień z dzieciństwa. Choć z natury jestem Gdynianką, identyfikuję się również z Gdańskiem. Sporo podróżowałam po Europie, widziałam wiele mniej lub bardziej zadbanych miast i ich starówek i uważam, że nasza gdańska jest jedną z najpiękniejszych. Wspaniałe dziedzictwo. Przyjeżdżam tu dość często, w różnych sprawach – interesy, rozrywka. Za każdym razem Gdańsk skłania mnie do przemyśleń. Wczoraj uderzyła mnie pewna myśl… Z wnętrza… Miasto do mnie przemówiło. Przejeżdżałam nieco opustoszałą ze względu na deszcz ulicą Rajską. Przy wejściu do kościoła świętej Katarzyny stał wózek używany przez przewodników do pokazywania miasta turystom. Normalna rzecz, pełno tego w całej Europie, a także tu w Gdańsku, nawet w Sopocie już widziałam takie. Jednak ten widok sprawił, że poczułam ogromne przytłoczenie, rezygnację i zmęczenie miasta. Zmęczenie turystami, którzy bezmyślnie, bez opamiętania biegają od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, byle jak najwięcej zobaczyć w jak najkrótszym czasie. I ten wózek był dla mnie takim symbolem tej powierzchowności wrażeń. Dopiero początek sezonu, a miasto już ma dość. Poczułam jego pragnienie spokoju, normalności, zatrzymania. Pragnienie życia. Pełną piersią! A tu – impreza za imprezą, wszyscy biegiem gdzieś z kościoła do ratusza, pędem trzeba „zaliczyć” Żuraw i kilka muzeów, wieczorem obowiązkowo do knajpy… A gdzie czas na zatrzymanie? Na kontemplowanie urody tego wszystkiego, co nas otacza, wspaniałości? Na refleksję? Na radość, że tu jestem? TU?
Dość długo szukałam miejsca parkingowego. Deszcz się wzmagał, miałam nadzieję, że mam parasol gdzieś na wierzchu, tym bardziej, że parking, który znalazłam dzielił spory dystans od umówionej restauracji na Długim Targu. Po drodze już była spora ulewa. Lato pierwszego dnia przywitało nas mokro, urządziło nam taki śmingus dyngus. A co sobie Natura będzie żałować, niech sobie ludzie nie myślą! Niech wiedzą, kto tu rządzi! Na szczęście było ciepło. I miałam parasol, uff!
Szybkim krokiem przeszłam przez jakieś podwórko, potem niemal pustą ulicą Szeroką i całkiem opustoszałą Piwną, jedynym człowiekiem, którego tam spotkałam był opatulony szczelnie przeciwdeszczową kurtką naganiacz. Pomimo deszczu odznaczał się dobrym humorem, był bardzo pogodny, zaczepił mnie czy nie chciałabym ukryć się w knajpce dla której pracuje, ale ja już przecież byłam umówiona. Chwilkę porozmawialiśmy, bo był taki sympatyczny, a potem pobiegłam dalej, bo deszcz, choć już dobrze lało – wciąż się zmagał, a moje baleriny były już całkiem przemoczone. Z życzliwymi uśmiechami życzyliśmy sobie ciepła i dobrej pogody, i każde poszło w swoją stronę. Na chwilkę się jeszcze obróciłam i obserwowałam plecy tego samotnie spacerującego człowieka, zastanowiłam się nad tym czy się schowa, czy może ma zakaz… Praca naganiacza nie jest wdzięczną pracą. Już nawet sama nazwa nasuwa niezbyt fajne skojarzenia. Taki człowiek spotyka się z tyloma odmowami, często z arogancją i nieuprzejmością… wydaje się, że trzeba mieć przy tej pracy duży dystans do siebie i grubą skórę, przez którą nie przebije się chamstwo innych ludzi oraz nie dopadną wątpliwości na swój własny temat… ucieszyłam się, że poświęciłam temu panu chwilkę rozmowy, wyraźnie tego potrzebował – pogadać, odezwać się do kogoś, nie przeszkadzało mu zupełnie, że idę gdzie indziej, nawet sam z siebie pokazał mi, dokąd mam iść, choć ja wiedziałam, ale widziałam, ze doskwierała mu chyba samotność. Piwna rzeczywiście wydawała się przygnębiająca w tej ulewie.
Udało mi się dotrzeć do restauracji tuż przed kulminacją ulewy. Potoki wody płynęły z nieba, światło było dość ostre, gdyż gdzieniegdzie były dziury w chmurach i słońce się przez te szpary przebijało. Szłam pewnym krokiem, uśmiechnięta, co wzbudzało zdumienie wśród ludzi stających pod parasolami w ogródku restauracyjnym, ale przecież miałam parasol! A dzień taki piękny! Piękny był ten rozświetlony słońcem deszcz! Ciepły! Cudownie było! Ta niesamowita ulewa trwała chyba z godzinę. Niebo poczęstowało nas nawet gradem! Na szczęście wcześniej dotarłam do umówionego miejsca! Siedzieliśmy w ogródku i musieliśmy krzyczeć do siebie, żeby usłyszeć, co mówimy. Atmosfera była wspaniała! Ludzie rozweseleni wspólną ucieczką przed deszczem nawiązywali ze sobą kontakt, wzrokowy, werbalny, wydaje się, że wraz z tą ulewą puściły jakieś tamy między ludźmi, nastąpiła jakaś ogólna ulga… było głośno i wesoło! A po deszczu… rozstąpiły się chmury. Wyjrzało słońce, palące. Szybko wysuszyło potoki płynące Długim Targiem. Ukazało miasto czyste, mieniące się milionami wszędobylskich kropli… Neptun, król mórz i niewątpliwie Gdańska dumnie się prezentował w blasku promieni słonecznych odbitych w okrywającej go rosie. Kropelki zwisały dosłownie zewsząd, z ogrodzenia otaczającego fontannę, z dachów, parasoli, gzymsów, światło odbijało się od mokrej nawierzchni, od mokrych domów… oślepiało i zachwycało, szczególnie, że w oddali za Złotą Bramą kłębiły się jeszcze groźne, grafitowe chmurzyska.
Sporo ludzi zwabionych błękitem nieba wyległo już na ulicę, ponownie rozbrzmiewały na niej gwar rozmów, czyjeś nawoływania, muzyka, pojawiły się stoiska, przedtem w pośpiechu schowane przed deszczem. Nasyceni pysznym obiadem i wesołą atmosferą klubu postanowiliśmy się przejść, nacieszyć się tymi niezwykłymi widokami, grą świateł, roziskrzoną, powracającą do życia ulicą.
Poszliśmy w stronę Zielonej Bramy, w sumie żadne z nas nie wiedziało, czemu. Po prostu w tamtą stronę poniosły nas nogi. A może przyciągnęła nas piękna gitarowa muzyka, każde z nas ceni sobie dobre granie, a tu niewątpliwie na takie natrafiliśmy. Gitarzysta, otoczony sporą już grupką gapiów grał jakąś nieznaną mi melodię. Gitara podłączona do przenośnego głośnika brzmiała bardzo ciepło i nienachalnie, jej dźwięki były cudowną ilustracją do sceny, jaka się tam rozgrywała, a była jakby dopełnieniem podeszczowej magii. Wiadomo – słońce i deszcz zwiastują tęczę. A tu… w scenerii biliardów rozszczepiających światło słońca, ozdabiających wszystko kropli majestatycznym, spokojnym, jakby spowolnionym krokiem tańczyła dziewczyna, o miłych dla oka, raczej krągłych kształtach, przyjemnie się na nią patrzyło. Poruszała się pewnie, choć bardzo wyważonym ruchem. W dłoniach trzymała dwie różdżki. Wyglądała jak wróżka! I rzeczywiście czarowała… pomiędzy różdżkami w specjalny sposób przywiązane były długie sznurki, które ostrożnie zamaczała w niewielkim wiaderku stojącym przed nią, potem ostrożnie robiła krok, lub dwa do tyłu, dzięki czemu wyczarowywała… ogromne bańki mydlane! Stałam tam dłuższą chwilę, z zachwytem chłonęłam chwilę i jej magię, blaski, tęcze….. magiczny Gdańsk….
Wracając później do domu myślałam o tym dziwnym wrażeniu zmęczonego miasta. Po ulewie jęk udręczenia jakby zelżał, czyżby ziemia odetchnęła? Mury miasta zostały obmyte nie tylko z kurzu? Sama wiele razy błogosławię orzeźwiający prysznic, może miasto też tego właśnie potrzebowało? A może chciało pokazać, że można się zatrzymać, może chciało przytrzymać ludzi tam, gdzie byli, żeby się rozejrzeli uważniej, żeby zaczęli widzieć i być? Czy taką lekcję chciało nam dać? Ilu ludzi z niej skorzystało? Ilu ludzi uradowała letnia ulewa?
Takie – i mnóstwo innych – pytania sobie zadawałam w drodze powrotnej. I zobaczyłam tęczę na wysokości stoczni. Znak od miasta, że wszystko będzie dobrze? Uśmiechnęłam się do siebie – ja odebrałam lekcję. Lekcję od miasta, od Natury, od ludzi, których po drodze spotkałam.